Między słowami
zapachniało jeziorną wodą, zaszeleściły liście, zaszumiał wiatr i zaśpiewał
kos. Przeszłam polną drogą, pośród łąk dusznych od upału i przez kałużę, w
której ślady moich stóp – rozpłynęły się. Bo znów zachłysnęłam się sagą, w
której przeplata się mazurskość, czytając łapczywie. Zupełnie niepotrzebnie.
Kolejna historia, w
której dominuje przede wszystkim mocno rozbudowane tło społeczno-obyczajowe. I
te same problemy, które tylko odrobinę uległy zmianie, bo przecież bohaterowie
wciąż ewoluują. A jednak mam wrażenie, że niektórzy drepczą i drepczą w kółko,
nie zmieniając nic i będąc bardzo zdziwionym, że wszystko jest nadal takie
samo. I to mnie irytowało, bo momentami miałam myślałam sobie, że albo odstrzał,
albo terapia. Bo ile można czytać o tym samym?
Chciałabym móc się
zachwycić. Ale jakoś tak nie bardzo mi to wychodzi. Bo za mało wszystkiego co
ważne. Za dużo tego co nieistotne. Zbyt wiele słów i za mało treści. Mogło być
perfekcyjnie, jest poprawnie. Bywa.
Opis
książki:
Była policjantka Klementyna Kopp po czterdziestu latach wraca
w rodzinne strony. Na prośbę matki ma przyjrzeć się sprawie pewnego morderstwa.
W drodze na miejsce znika bez śladu. Mieszkańcy Złocin zgodnie twierdzą, że
nigdy nie dotarła do miasteczka, ale aspirant Daniel Podgórski wkrótce odkrywa,
że musiało być inaczej. Dlaczego wszyscy kłamią? Co tak naprawdę przydarzyło
się Klementynie? Kto maluje tajemnicze graffiti z czarną szubienicą i podrzuca
martwe ptaki? Jaki ma z tym wszystkim związek okrutna egzekucja dokonana nad
jeziorem Bachotek w październiku 1939 roku?
Moja ocena 4/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz